św. Jan Maria Vianney (Uczeń)

Bojaźń Boża zawsze była pojęciem, które trudno mi było sobie przyswoić i zrozumieć, jednak przykład życia i słowa św. Jana Marii Vianneya powiedziały mi o niej tysiąckroć więcej niż najlepsze definicje i teologiczne wywody. 

Jak nie zrozumieć ogromu naszej niegodności i niewystarczalności naszych starań przed Bożym majestatem, jak nie dostrzegać naszej grzesznej słabości i nikczemności w odpowiedzi na Bożą miłość, przyglądając się ogromnemu poczuciu odpowiedzialności, jakie odczuwał ten święty kapłan?

Heroiczny proboszcz

Urodził się w 1786 r. Jego dzieciństwo i młodość przypadły na czasy rewolucji francuskiej. Ze względu na zamknięcie szkół parafialnych, pisać i czytać nauczył się dopiero w wieku 17 lat, a wynikające z tego kłopoty w nauce o mało nie uniemożliwiły mu ukończenia seminarium. Święcenia kapłańskie przyjął dopiero w wieku 29 lat, tylko dzięki wstawiennictwu swojego ojca duchowego ‒ proboszcza z Ecully. U jego boku jako wikary spędził dwa pierwsze lata kapłaństwa, a następnie po jego śmierci został przez biskupa skierowany do Ars. Kiedy rozpoczynał tam swoją posługę, w okolicy mieszkało 230 wiernych, a obojętność religijna była porównywalna do obecnie panującej na zachodzie Europy. Na niedzielną Mszę Świętą przychodziło kilka osób, a okoliczni kapłani twierdzili, że tylko chrzest różni tamtejszych wiernych od zwierząt.

Jan Maria Vianney podszedł jednak do swojej posługi wobec wiernych z heroiczną miłością i ewangeliczną prostotą. Większość czasu spędzał na modlitwie i adoracji Najświętszego Sakramentu, spał na gołych deskach i jadł tak mało, że można powiedzieć, iż nieustannie pościł ‒ oczywiście w intencji powierzonych sobie wiernych. Zaczął odwiedzać swoich parafian w ich domach, emanował spokojem i ewangeliczną radością. Z czasem jego prostota, ubóstwo i otwarte serce zaczęły ściągać do parafii kolejnych wiernych. Co roku do sakramentów przystępowało coraz więcej osób. Mimo niezaprzeczalnego sukcesu duszpasterskiego św. Jan Vianney miał ogromne poczucie odpowiedzialności i niewystarczalności swojej posługi. Uważał, że wciąż za mało się modli i pości w intencji powierzonych mu dusz i ostatecznie pod ciężarem odpowiedzialności uciekł z parafii i skrył się w jednym z klasztorów, aby opłakiwać swe życie i za nie zadośćuczynić. Wrócił w poczuciu obowiązku i posłuszeństwa na wezwanie biskupa. 

Tłumy penitentów

Powoli zaczęły ujawniać się też jego nadprzyrodzone charyzmaty: dar proroctwa i czytania w sumieniach innych. Do Ars zaczęli ściągać pielgrzymi z całego kraju, by posłuchać jego kazań i wyspowiadać się. Przybywali do niego wszyscy: ludzie prości, arystokraci i elity intelektualne. Wtedy zaczęła się też jego nieustanna posługa w konfesjonale, w którym pod koniec swojego życia spędzał 15 godzin dziennie i spowiadał kilkadziesiąt tysięcy pielgrzymów rocznie. Zmarł w wieku 73 lat w roku 1859, do ostatnich dni służąc wiernym spowiedzią. 

Inspiruje mnie jego wielkie poczucie odpowiedzialności i determinacja w posłudze powierzonym sobie duszom, jednak najbardziej poruszają mnie jego motywacje: “Tyle się znieważa Boga ‒ mawiał ‒ że niekiedy dochodzimy do wzywania o koniec świata! Trzeba przyjść do Ars, by pojąć ogrom grzechów i bodaj nieskończoną ich liczbę… Co należy uczynić, niestety nie wiemy, sądzimy, że nie pozostaje nic innego, jeno płakać i wznosić modły ku Bogu”. 

“Płaczę, bo ty nie płaczesz”

Grzech był czymś, co dotykało go do głębi: “Gdybyśmy, mając wiarę, całkowicie zobaczyli duszę skalaną ciężkim grzechem, umarlibyśmy z przerażenia”. Jednak nie pozostawał na poziomie przerażenia i wyznaczania kary penitentom. Był wielkim orędownikiem Bożego Miłosierdzia, “gdyż Bóg szybciej przebacza, niż matka dziecko ratuje z ognia“. Podnosił wiernych na duchu i ukazywał piękno i szczęście, płynące z czystości serca. Niedomagania “biednych grzeszników”, aby zadośćuczynić Bogu, brał na siebie. Przyjacielu mój ‒ mawiał ‒ płaczę, ponieważ ty nie płaczesz”, a kapłanom, którzy pytali o jego posługę w konfesjonale, odpowiadał: “Tylko małą pokutę zadaję tym, którzy się dobrze spowiadają; reszty sam za nich dokonuję”. 

Czym jest więc bojaźń Boża w kontekście życia św. Jana Vianneya? To świadomość spustoszenia, jakie grzech czyni w naszym życiu, jak ogromną jest niewdzięcznością wobec Boga, jak bardzo woła o nasze nawrócenie, jak ogromnego zadośćuczynienia potrzeba, jak ogromną była ofiara Chrystusa i jak wielka jest nasza odpowiedzialność za tych, którzy zostali nam powierzeni. Jednocześnie jest to świadomość niezasłużonej miłości, którą obdarzył nas Stwórca, z której wynika chęć choć drobnego zadośćuczynienia za winy moje i innych.


Jaką miłością ja, szumnie określony liderem Odważnych, służę tym, których mi powierzono? Czy kocham ich tak, że pragnę ich zbawienia i boleję nad własnymi i ich słabościami, upadkami, grzechami? Czy robię wszystko, aby wyrwać siebie i innych z niewoli grzechu? Nasz święty proboszcz przedstawił prosty miernik moich działań w tym zakresie: “Modliłeś się błagalnie, płakałeś, wzdychałeś, jęczałeś. A czy dodawałeś także post, czuwania, spanie na gołej ziemi, leżenie krzyżem, ćwiczenia ciała? Dopóki do tego nie dojdziesz, nie myśl, że uczyniłeś wszystko”. To wszystko mam robić nie ze strachu przed Bożą karą i wiecznym potępieniem, bo Bóg nie pragnie mojego cierpienia. Mogę to robić w zupełnej wolności, łącząc się z ofiarą Jezusa, z miłości, wdzięczności i odrobiny przyzwoitości względem Bożego Miłosierdzia, którego sam nieustannie doświadczam. 

Artykuły o podobnej tematyce

Odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nadchodzące wydarzenia